Polacy w Armii Niemieckiej
Strona poświęcona Michałowi Pasternakowi bratu ciotecznego mojej Mamy.
Wiemy ,że Niemcy wcielali do wojska volksdeutschów czy to podpisujących listy dobrowolnie czy też pod przymuse Też wiemy , że polaków wywożono do pracy przymusowej do niemiec czy tez do fabryk na terenach podbitych. A kto wie ze tez przymusowo polaków wcielano do służby pomocniczej Armi Niemieckiej.
Ostatnio czytałem Książkę Tadeusza Rawskiego Piechota w II wojnie światowej gdzie przeczytałem na stronie 136 , że niemcy opracowali 2 października 1943 r. Wzór dywizji piechoty nowego wzoru . Ustalono liczebność dywizji na 12 713 ludzi w tym 10 708 żołnierzy niemieckich i 2005 tzw. personelu pomocniczego , złożonego z osób pochodzenia nieniemieckiego . Poniżej w tabeli ukazano ,że na 152 dywizje piechoty było 50 dywizji nowego typu . Ilu było w dywizjach innego typu nie mam tych wiadomości.
Kilka lat temu będąc w Nowej Soli czytałem lokalne czasopismo KRĄG przeczytałem artykuł i przeżyłem szok. Był to artykuł opisujacy dzieje polaka powołanego do takiej służby .Przedstawiam cały artykuł.
Rok temu powołali mnie do wojska wojsko jak to wojsko człowiek się nudzi jak nie pije i nie wychodzi na przepustki ponieważ daleko jest od domu. Poszedłem do bibloteki i tam zobaczyłem Wydane Biuletyny Informacyjne z lat 1940 -1943 . Zacząłem je przegładać a tam opisują takie własnie sytuacje.Przedstawiam kilka wyrywków. A swoja drogą Armnia Krajowa mniała dobrych informatorów jeśli w ten sposób opisywała walki na froncie ,przewidywała ataki niemieckie na Rosję i Bałkany i pisała o tym kilka dni wczejniej niż nastąpił atak .
W mojej rodzinie zdarzył się Taki przypadek .Mojej Brabci brat Antoni mieszkał koło Grzymałowa woj.Tarnopolskie jego syn Michał został powołany do takiej służby ,pod koniec wojny dostał się do niewoli rosyjskiej. Tak się akurat złożyło ,ze przez tę miejscowość przechodziła jednostka gdzie służył mój wujek Stanisław . Michał rzucił się do niego Bracie ratuj chcą mnie zabić i w tedy padł strzał został zabity . Mój wujek został postrzelony w nogę . Tak na jego rekach zginął jego brat przyrodni który miał te nieszczęście przymusowo służyć służbach pomocniczych Armii niemieckiej. Zaznaczam ,że w tym czasie mój wujek służył w 1 pułku samochodowym Armii Polskiej tzw. Berlinga. Brat mojej Babci pozostał na kresach . Będąc tam dwa lata temu spotkałem siostrę jego żony . Nie chciała ona rozmawiać o nim. Wiem ,że do końca moja Babcia korespondowała z Bratem i jego żoną aż nie umarli . Wychodzi ,że nie mieli pretensji o śmierć swojego jedynego dziecka. Mój wujek zginął w czasie walk w bandami Buldowców w 1946 roku kilka dni przed pójściem do cywila pod Hrubieszowem. Gdybym tego nie napisał kto by wiedział o Michale Pasternaku i jego śmierci. O tym dowiedziałem się dopiero niedawno .
|
Książka..O Galicji Zdjęcia z kresów ..Kresy wschodnie Grzymałów Mapy historyczne Świdnica |
Białe
plamy ... artykuł z Polityki w 2001 roku ... ściągnięte ze
strony
http://forum.wprost.pl/ar/?P=13&O=295965
******************************
Wyrwy w szeregu: Polacy do Wehrmachtu, czyli pomysły na
kolaborację
Ktoś wizytujący oddziały niemieckie na
froncie wschodnim zdziwiłby się, jak wielu żołnierzy mówiło
słabo (lub w ogóle) po niemiecku. Byli to zarówno
przymusowo powołani do armii Niemcy etniczni - z Polski, Belgii,
Słowenii, Francji, Węgier, Rumunii, jak i ponad milion ochotników
nie posiadających niemieckich korzeni. Pochodzili zarówno z
państw okupowanych, jak sprzymierzonych przeciw Hitlerowi czy
neutralnych: Szwajcarii, Hiszpanii, Portugalii, Szwecji, Turcji.
Zdarzali się Arabowie, Irlandczycy, obywatele USA i Kanady. Niewielu
było Polaków. Co o tym sądzić?
Fakt, że nie było w
Wehrmachcie oddziałów polskich, zawdzięczamy w największej
mierze zdecydowanemu oporowi Polaków wobec współpracy z
okupantem. Z drugiej jednak strony propozycje utworzenia polskich
formacji, wysuwane przez środowiska gotowe do kolaboracji, były aż do
końca 1944 r. kategorycznie odrzucane przez Berlin. Pierwsze pomysły
powołania takich oddziałów pojawiły się bezpośrednio po
zakończeniu kampanii wrześniowej w warunkach głębokiego rozczarowania
i zbiorowego stresu. Jest ziarno prawdy we wspomnieniach germanofila
Władysława Studnickiego, który napisał, że jesienią 1939 r.
przychodzili do mnie ludzie z różnych środowisk społecznych,
reprezentujących różne kierunki polityczne. (...) Uważali oni,
że należałoby pertraktować z Niemcami, utworzyć Komitet Narodowy,
wysłać do Berlina jakąś delegację, że trzeba ratować, co się da.
Mówili, że jest moim obowiązkiem wziąć sprawy w swoje ręce".
Płaszczyzną porozumienia miał stać się spodziewany konflikt
niemiecko-radziecki. "Nie macie materiału ludzkiego - tłumaczył
Niemcom Studnicki - aby obsadzić to terytorium i zabezpieczyć wasze
linie komunikacyjne. Zatem bez odbudowy Polski, bez odtworzenia
wojska polskiego wojnę z Rosją przegracie". Propozycje zawarł w
złożonym 20 listopada 1939 r. "Memoriale w sprawie odtworzenia
Armii Polskiej i w sprawie nadchodzącej wojny niemiecko-sowieckiej".
Armia owa, powołana przez choćby prowizoryczny polski rząd, w
ewentualnym pochodzie na Rosję obsadziłaby tereny do Dniepru, Niemcy
zaś po Don i Kaukaz. Wyszukaniem odpowiednich oficerów,
wykazujących "zrozumienie niebezpieczeństwa", zajęłaby się
stworzona przez Studnickiego organizacja. Pomysłodawca zauważał
jednak, że oddziały mogłyby walczyć wyłącznie na wschodzie. "Nie
może być jednak powodu do żadnych obaw ani żadnych wątpliwości, gdy
hasłem będzie: "Wojna przeciw Rosji" - albowiem największym
nieszczęściem dla narodu polskiego byłoby znalezienie się całej
Polski pod panowaniem Rosji Sowieckiej". Poza tym kilka dywizji
piechoty i kawalerii, pozbawionych broni pancernej i lotnictwa, nie
zagrażałoby Rzeszy.
Niemcy mówią nie
Niemcy
byli jednak innego zdania. Hans Frank kategorycznie zakazał
rozpowszechniania memorandum, zwłaszcza wśród oficerów
Wehrmachtu. Niezrażony Studnicki przesłał w styczniu 1940 r. zarówno
ten memoriał jak i kolejny, protestujący przeciw brutalizacji
polityki okupantów, m.in. Hitlerowi, Göringowi i
Goebbelsowi. Minister propagandy spotkał się niebawem ze Studnickim,
nie pozostawiając mu żadnych złudzeń: "Wiem, że zawsze był pan
wrogiem Rosji - mówił. - (...) Ale dziś jest pan dla nas
niewygodny, może pan nam zaszkodzić albo nawet być niebezpieczny".
Należałoby się zastanowić, czy gdyby Niemcy zaakceptowali
propozycję Studnickiego, znalazłby ochotników. Wydaje się -
choć to jedynie nie poparta źródłami intuicja historyka - że
tak. Skoro w tym samym czasie udało się bez większych trudności
wyselekcjonować w obozach radzieckich grupę oficerów polskich
gotowych do współpracy, to podobna próba podjęta w
oflagach i stalagach niemieckich byłaby również uwieńczona
sukcesem. Należy przypuszczać, że w pierwszych miesiącach okupacji,
kiedy dopiero rozwijała się spirala terroru i gwałtu, zapewne udałoby
się znaleźć chętnych również "na wolności".
Wydawało się, że właściwy czas nadszedł latem 1940 r., wraz z
widocznym narastaniem napięć między ZSRR a Niemcami. Na początku
lipca 1940 r. Ludwik Landau zanotował w swojej "Kronice",
że pojawienie się megafonów warszawska ulica tłumaczyła
spodziewanym ogłoszeniem przez nie "wezwania do wstępowania do
wojska, do jakichś oddziałów, tworzonych przeciw bolszewikom,
istotnym wrogom Polski". Rozchodziły się plotki, że gdzieś na
prowincji werbunek już się zaczął. Nastroje takie musiały być
stosunkowo powszechne, skoro mieszkający w Grodzisku Mazowieckim
Stanisław Rembek, człowiek wywodzący się z PPS, tłumaczył spotkanemu
na ulicy Wacławowi Sieroszewskiemu, że "jednak należałoby zacząć
paktować z Niemcami, żeby ratować, co się jeszcze da z żywiołu
polskiego, i żeby mieć jaką taką siłę zbrojną na wypadek powszechnej
rewolucji bolszewickiej, która według mnie grozi bardzo w
związku ze spustoszeniem całej niemal Europy". Autor "Wyroku
na Franciszka Kłosa" nie znalazł uznania u starego pisarza.
Natomiast spotkany tego samego dnia Ferdynand Goetel nie tylko
zgodził się z nim, ale stwierdził wręcz, "że już coś robi w tym
kierunku, ale wcześniej nie zacznie się, jak dopiero na jesieni".
Kiedy rok później wojna rzeczywiście wybuchła, Niemcy
nie skorzystali z kolejnej oferty Studnickiego "mobilizowania
Polaków", a nasz czołowy germanofil znalazł się (na ponad
rok) na Pawiaku. Jednakże latem 1941 r. ustawiono w kilku miejscach
Warszawy olbrzymie ekrany, na których pokazywano
krótkometrażówki, m.in. o cudzoziemskich ochotnikach
udających się na front wschodni. "Cała Europa walczy z
bolszewizmem... - brzmiał komentarz - (...) U boku żołnierza
niemieckiego są Włosi, Hiszpanie, Belgowie, Norwegowie, Holendrzy,
Duńczycy, Chorwaci, Słowacy, Węgrzy i Rumuni. A ty gdzie jesteś,
Polaku?". Po kontrakcji małego sabotażu Niemcy zaprzestali
pokazywania filmu.
Niemcy zmieniają front
Jego
prezentacja nie była zapewne wybrykiem jakiegoś nieodpowiedzialnego
propagandzisty, ale świadomą - i najprawdopodobniej nieuzgodnioną z
Berlinem - decyzją władz Generalnego Gubernatorstwa, które co
pewien czas łagodziły terror, czyniąc pozory porozumienia z Polakami.
Podobnie było wiosną 1943 r., kiedy niemiecka propaganda w GG
próbowała, szermując hasłami zagrożenia
bolszewicko-żydowskiego, zdyskontować sprawę katyńską. Od połowy maja
1943 r. w "Nowym Kurierze Warszawskim" obok wykazu
pomordowanych oficerów zamieszczano - preparowane lub nie -
listy do redakcji wzywające do walki z "żydokomuną".
"Jakiś autor takiego listu - zanotował Landau 29 maja
1943 r. - woła w natchnieniu, że idzie na front walczyć z Żydami i
bolszewikami i wzywa ogół Polaków do pójścia w
swoje ślady - pierwsza taka wyraźna próba werbunku".
Pojawiła się pogłoska, że dowodzenie polskiego legionu
antybolszewickiego zaoferowano gen. Bortnowskiemu, który
jednak odmówił. W oficjalnej prasie nie brakowało
entuzjastycznych doniesień o oddziałach Andrieja Własowa i tłumnie
zgłaszających się do dywizji SS-Galizien Ukraińcach, podkreślając,
jak liczna jest wśród nich dawna kadra Wojska Polskiego.
Odpowiednie rozegranie "sprawy polskiej" planowano
jednocześnie w rywalizujących kręgach hitlerowskiego establishmentu.
Zapewne nie było dziełem przypadku, że jednego dnia - 19 czerwca 1943
r. - aż dwóch dygnitarzy przedstawiło Hitlerowi pomysł
powołania Polaków pod broń. Pierwszym był szef SS i policji
Heinrich Himmler, który nie uczynił tego bez wcześniejszego
uzgodnienia z generalicją. Drugim był Hans Frank, tłumaczący, że
Katyń tworzy ku temu odpowiednią atmosferę. W obu przypadkach odmowa
Hitlera była kategoryczna. Frank bojąc się o swą nadwątloną pozycję
nasilił terror do niespotykanych dotąd rozmiarów.
W
koszmarze okupacji pokutował jednak pogląd, że jedyną ochroną przed
nadciągającą "burzą od wschodu" są Niemcy. Reprezentowała
go część polskiego społeczeństwa, zwłaszcza (choć nie wyłącznie) ze
sfer mieszczańskich, dla których - jak notował 25 września
1943 r. Landau - "bolszewizm pozostał uosobieniem skrajnego i
niemal jedynego zła: wychodząc obronną ręką z trudności gospodarczych
życia pod okupacją, mniej może od innych dotknięte terrorem
politycznym, gotowe jest widzieć nawet w Niemcach mniejsze zło niż w
bolszewikach".
Nowe posunięcia propagandy - odpowiednio
dobrane (lub spreparowane) listy i zeznania polskich jeńców i
dezerterów spod Lenino, informacje o poborze na Łotwie i w
Estonii odczytywano jako zapowiedź podobnego kroku i w Polsce. Plotki
takie nasiliły się po przekroczeniu w styczniu 1944 r. dawnej granicy
polskiej przez Armię Czerwoną. Około 20 stycznia w Warszawie rozeszły
się pogłoski o powstaniu w Sarnach rządu komunistycznego.
Jednocześnie - zauważył kronikarz - "uznaniem cieszy się
zwłaszcza pogłoska o pójściu Polaków z Niemcami na
bolszewików - a więc o poborze zarządzonym już przez Niemców,
i to... w porozumieniu z aliantami".
Od wiosny 1944 r.
można było zauważyć zelżenie terroru. Władze GG wstrzymały publiczne
egzekucje, a represje - w dalszym ciągu krwawe - tłumaczono
koniecznością wojenną. Niemcy szukali dróg porozumienia z
różnymi sferami społeczeństwa polskiego. Według sprawozdań
Delegatury Rządu, szefowie Gestapo w Radomiu, Lublinie, Przemyślu i
Tarnowie czynili pojednawcze gesty w stosunku do Polaków,
próbując skłonić ich do wspólnej akcji
antykomunistycznej. Próbowano - bezskutecznie - namówić
Wincentego Witosa do wydania odpowiedniej odezwy. W marcu 1944 r.
utworzenia oddziałów polskich miał się ponownie domagać w
rozmowie z gubernatorem warszawskim Fischerem Władysław Studnicki. Z
datą 17 kwietnia 1944 r. ukazał się w Krakowie (choć z powodów
propagandowych jako miejsce wydania podano Racławice) pierwszy numer
pseudokonspiracyjnego, w rzeczywistości całkowicie sterowanego i
kontrolowanego przez Niemców pisma "Przełom". Na
jego łamach m.in. Feliks Burdecki i Jan Emil Skiwski nawoływali do
wspólnej z Niemcami walki z bolszewizmem, sugerując, że część
podziemia myśli podobnie.
Zwerbować Polaków!
Działania nie ograniczały się jedynie do papierowej
propagandy i problem polskich oddziałów dotarł na najwyższe
szczeble władzy. Chociaż 19 maja 1944 r. Berlin podtrzymał "w
zasadzie" zakaz werbowania Polaków, to jednak Himmler
uznał utworzenie przez nich własnych formacji za możliwe. Dwa dni
później Hitler zdecydował, że tylko Ukraińcy i Białorusini -
byli obywatele polscy - mogą być przyjmowani do oddziałów
pomocniczych Wehrmachtu.
Wydaje się, że ani Hans Frank, ani
niektóre sfery wojskowe nie uznały tej decyzji za ostateczną,
czekając na odpowiedni moment. Jak wiosną 1943 r. pretekstem do
podjęcia gry była sprawa katyńska, tak jesienią 1944 r. - powstanie
warszawskie, po którego upadku podjęto próbę pozyskania
Polaków. Z jednej strony kokietowano podziwem dla odwagi
powstańców, tłumacząc jednocześnie ich walkę jako przejaw
antykomunizmu. Z drugiej rozwodzono się nad wspaniałomyślnością
Niemców za to, że przyznali żołnierzom AK prawa kombatanckie.
Rozpuszczano pogłoski, że część oddziałów podziemia
zdecydowała się na wspólną walkę z bolszewikami (w czym
wiernie sekundowała propaganda po drugiej strony frontu). Próbowano
wykorzystać bynajmniej nierzadką na przełomie lat 1944-1945 niechęć
części społeczeństwa do podziemia, na którego władze zrzucano
winę za klęskę powstania, zniszczenie miasta, tysiące ofiar,
wygnanie.
Hans Frank znowu przekonywał Berlin o pożytkach
płynących z werbunku Polaków. Tym razem nie natrafił na opór.
24 października - dwa dni przed uroczystościami pięciolecia GG -
Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych ogłosiło, że Hitler zgodził
się w końcu na użycie Polaków w oddziałach pomocniczych
Wehrmachtu. Polscy ochotnicy mieli nosić mundury niemieckie,
wyróżniając się opaską na ramieniu z napisem "im Dienst
der deutschen Wehrmacht" (w służbie niemieckich sił zbrojnych).
Jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem werbunku w jednej z krakowskich
drukarni przygotowano afisze przedstawiające odkładającego łopatę
polskiego robotnika, któremu żołnierz niemiecki wręcza
karabin. Napis tłumaczył, że Polacy przez "masowy i dobrowolny"
udział w kopaniu okopów zasłużyli na walkę z bronią w ręku.
Pogłoski przedostały się do miasta, wywołując olbrzymie
zaniepokojenie. Prezes Rady Głównej Opiekuńczej Konstanty
Tchórznicki interweniując 2 listopada u władz niemieckich
dowiedział się, że ogłoszenie powszechnego poboru nie wchodzi w
rachubę, jest to tylko werbunek ochotniczy. Konfidencjonalnie
poinformowano, że Wehrmacht nie przywiązuje większego znaczenia do
tego pomysłu Franka i nie liczy na specjalne powodzenie.
Wbrew
takim deklaracjom, władze wojskowe poświęciły zasadom werbunku wiele
uwagi i zadbały o odpowiedni wydźwięk propagandowy. Ostatecznie
dowództwo Heeresgruppe Mitte ogłosiło 4 listopada 1944 r.
pryncypia użycia Polaków. Oddziały miały liczyć początkowo 12
tys. ochotników, przy czym podkreślano dobrowolność zgłoszeń.
Kategorycznie zakazano stosowania pogardliwego terminu "siły
pomocnicze" (HiWi), starając się przekonać Polaków, że
będą traktowani jak prawdziwi żołnierze Wehrmachtu.
Zabroniono
również kontaktów z oddziałami ukraińskimi lub
rosyjskimi oraz prowadzenia jakichkolwiek rozmów politycznych
z ochotnikami, wobec których należało reprezentować jeden
pogląd: "Niemieckie Siły Zbrojne prowadzą do ostatniego
żołnierza decydującą walkę o ochronę Europy przed bolszewizmem. Każdy
uczciwy pomocnik w tej bezwzględnej walce jest witany jak kamrat".
Zalecano przyjmowanie każdego między 16 a 50 rokiem życia, jeśli
przejdzie przez komisję lekarską. Ochotnicy zobowiązywali się do
służby czteromiesięcznej lub do końca wojny. Tylko ci ostatni mieli
złożyć przysięgę: "Składam wobec Boga tę świętą przysięgę, że w
walce o przyszłość Europy w szeregach niemieckiego Wehrmachtu będę
bezwzględnie posłuszny Naczelnemu Dowódcy Adolfowi Hitlerowi i
jak dzielny żołnierz jestem gotowy w każdej chwili poświęcić życie
dla tej przysięgi".
Uzbrojenie oddziałów przewidziano
dopiero po dwumiesięcznym okresie próbnym i poddano bardzo
ostrym rygorom. Kandydatom obiecywano te same uprawnienia co
"normalnym" żołnierzom - troskliwą opiekę duchową (ze
swobodą praktyk religijnych), identyczne zaopatrzenie w środki
spożywcze, możliwość zakupów po niskich cenach, opiekę
lekarską. Ochotników objęto ubezpieczeniem na wypadek
zranienia lub śmierci. Wdowy i sieroty miały otrzymywać stałe
zasiłki. Żołd nie był zbyt wysoki - szeregowiec 90 zł, kapral - 108,
plutonowy 150-210 zł. Wyższych szarż dla Polaków nie
przewidziano.
471 ochotników
Co jednak
charakterystyczne, zarówno plakaty jak gazety (np. "Goniec
Krakowski" z 17 i 19-20.11.44) ogłaszały o naborze tylko do
"polskiej służby pomocniczej przy niemieckich siłach zbrojnych".
Dzień po ukazaniu się pierwszej wzmianki, 18 listopada, sfilmowano
przemarsz ulicami Krakowa oddziału 30 mężczyzn i 15 kobiet ubranych w
niemieckie mundury i śpiewających polskie piosenki wojskowe. Najpierw
w Krakowie, a następnie w innych miastach i miasteczkach GG utworzono
biura werbunkowe, nieraz, jak np. we Włoszczowej, udekorowane
zielenią, biało-czerwonymi sztandarami i godłami polskimi. "Jednakże
zaciąg do tej służby ochotniczej - pisano w raporcie Delegatury -
idzie ciężko i daje rezultaty minimalne. W pewnym stopniu uzyskano je
tylko w obozach i więzieniach. Do Krakowa przywieźli Niemcy grupę 50
młodych mężczyzn, rzekomo "ochotników", którzy
stanowią akcję propagandową. Ludzie ci pochodzą z Warszawy, przeszli
przez obóz w Pruszkowie i przez Oświęcim, skąd wysłano ich do
obozu pod Wrocławiem, gdzie zostali zmuszeni do "ochotniczej"
służby w wojsku niemieckim. Z prowincji nadchodzą wiadomości, że w
licznych wypadkach lokalne władze okupacyjne zmuszają do zgłoszeń, w
innych zaś miejscowościach rozgłaszają, że nastąpiło porozumienie
polsko-niemieckie i że wyszedł rozkaz do członków AK, aby
zasilali szeregi nowej niemieckiej formacji przeciw bolszewikom".
Do początku grudnia w całym Generalnym Gubernatorstwie według
danych Delegatury udało się pozyskać jedynie 471 ochotników.
Nic też dziwnego, że liczono przede wszystkim na wspomnianych
więźniów. W Krakowie numerację zgłaszających się miano
rozpocząć od 5000, wcześniejsze miejsca rezerwując dla "ochotników"
z obozów. W więzieniach w Piotrkowie i na Montelupich w
Krakowie próbowano namawiać więźniarki, z nikłym jednak
skutkiem. Ewentualnych chętnych zrażał też coraz brutalniejszy sposób
werbunku (np. pod Radomiem organizowano łapanki i odmawiających
zapisywania się - kierowano do kopania okopów) oraz mało
zgodne z obietnicami traktowanie rekrutów. Np. 170-osobowa
kompania z koszar na ul. Zwierzynieckiej w Krakowie otrzymała mundury
słowackie, a wprowadzenie bezwzględnego drylu i niemieckiej komendy
szybko doprowadziło do dezercji.
Słabe wyniki werbunku
skłoniły z jednej strony do próby rozszerzenia go na ziemie
włączone do Rzeszy. Spotkało się to z odmową Berlina, gdzie uznano,
że Polacy są ważniejsi jako robotnicy niż żołnierze. Z drugiej
skierowano uwagę na młodzież, przeznaczoną do obsługi dział
przeciwlotniczych i łączności. Akcja miała być prowadzona pod hasłem:
"Młodzież polska chce naprawiać błędy ojców i dać Polsce
możność rozwoju". Według doniesień Delegatury, z niewielkiej
grupki z Warszawy udało się utworzyć tzw. Polski Hufiec Lotniczy,
który przeszkolono w Rzeszy. Polskich formacji nie zdążono
jednak użyć - ofensywa zimowa ruszyła zbyt szybko (zresztą ochotnikom
nawet nie wydano broni). Ostatnią - całkowicie absurdalną - próbę
rzucenia Polaków do walki podjął w marcu 1945 r. Studnicki,
apelując do Himmlera o zwolnienie z istniejących jeszcze obozów
koncentracyjnych Polaków i skierowanie części z nich na front.
Tak więc uniknęliśmy zbrojnej kolaboracji. Trzeba jednak
pamiętać, że zawdzięczamy to nie tylko naszym narodowym cechom, lecz
także nikłej atrakcyjności. Kiedy Niemcy zmienili zdanie, było już za
późno. Można powiedzieć ,że mieliśmy szczęście